To jest właśnie ten dzień. Wstajemy przed siódmą, szybkie (he, he, he) śniadanie, bagaże znosimy do recepcji i czekamy na samochód z biura. Część rzeczy, które nie były przeznaczone na wyprawę pakujemy do worka podróżnego i zostawiamy w hotelu w przechowalni.
W samochodzie, który po nas przyjeżdża są już Frankie (przewodnik) i Emanuel (asystent przewodnika). Jedziemy do „wypożyczalni” sprzętu turystycznego, gdzie można wypożyczyć dosłownie wszystko. Wiedzieliśmy o tym ale jednak możliwość wypożyczenia butów, ciuchów czy śpiwora napawa nas odrazą. Dlatego, to co potrzebowaliśmy dokupić jednak dokupiliśmy.
Przed wypożyczalnią czekamy jeszcze na naszego kucharza – Solomona, który ma dostarczyć „lunch box” na pierwszy etap wejścia. Wtedy właśnie odsłania się widok na Kili. Przybiega Solomon, pakujemy się do auta i jedziemy do bramy parkowej w Marangu.
Po drodze cały czas ten sam widok, setki Ferdków Kiepskich siedzących przy drodze i dłubiących kijkami w piasku, brudne dzieci bawiące się byle czym. Kontrole policyjne co kilka kilometrów. Czasami są przy „hopkach” gdzie samochody zwalniają z 40 km/h do 10 czasami w poprzek drogi ustawione są barierki.
Generalnie samochody jeżdżą w Tanzanii bardzo wolno, większość restrykcyjnie przestrzega ograniczenia prędkości i wszyscy zapinają pasy bezpieczeństwa. To co działa na wyobraźnię to wyprzedzanie, przy tej prędkości żółwia samochody nadal wyprzedzają się, dokładnie w takim samym tempie, tj. my jedziemy 40 to ten co nas wyprzedza jedzie 45, czasami potrafią wychodzić na czołówkę i w ostatniej chwili zjeżdżać pomiędzy wyprzedzane samochody.
Po ok. półtorej godzinie dojeżdżamy do Parku. Na parkingu sporo busików, autobusy, co chwila wjeżdżają i wyjeżdżają, tragarze pakują bagaże jeśli idą w górę, rozpakowują się ci, którzy właśnie przyszli.
Rejestrujemy się w biurze parkowym, trzeba wpisać wszystkie dane włącznie z wiekiem i danymi przewodnika, z którym idzie się w górę. Przy rejestracji spotykamy wycieczkę emerytów z Niemiec, też idą trasą sześciodniową, tak jak my. Mają niesamowitego opiekuna, ale o tym później.
Siadamy w „poczekalni” pod daszkiem i tam dostajemy nasze „lunch boxy”. Okazuje się, że są w pełni wystandaryzowane, Niemcy mają takie same. Dostajemy też butelki z wodą mineralną, którą przelewamy do naszych butelek. Do Parku nie wolno wnosić butelek typu PET ani puszek. Później będziemy dostawać wodę z lodowca przegotowaną przez kucharza. Jedyny odcinek trasy gdzie tragarze niosą wodę to wejście do ostatniego obozu ponieważ na wysokości 4700 nie ma źródeł wody.
W poczekalni spotykamy trzech Polaków, którzy właśnie zeszli, szli z tym samym biurem, z którym my idziemy. Słuchamy opowiadań. Panowie dali mocno, wszystkie odcinki zrobili szybciej niż przeciętna ale my się nie napalamy, chcemy wejść a nie pobijać rekordy. Jeszcze udaje nam się pokłócić z namolnym naciągaczem-sprzedawcą koszulek i startujemy.
Na początku idziemy ścieżką przez las deszczowy, przeznaczoną dla turystów natomiast tragarze idą drogą dla samochodów. Po dwóch godzinach drogi połączą się i tragarze będą szli tą samą trasą co turyści. Drogę zaczynamy z Emanuelem bo Frankie oprócz tego, że jest przewodnikiem pełni również rolę organizatora, musi ogarnąć wszystkich tragarzy (mamy ich sześciu) i wyprawić na górę. Przy wejściu do Parku jest ważenie bagaży, tragarz nie może nieść więcej niż 20 kg, trzeba wypełnić mnóstwo kwitów, za to wszystko odpowiedzialny też był Frankie.
Nasza ekipa, których poznaliśmy osobiście (był jeszcze summit porter, który wchodził z nami na szczyt ale szczerze powiem, nie pamiętam jego imienia): Frankie – przewodnik, Emanuel – asystent, Solomon* – kucharz i Hashim – waiter-porter, który organizował wszystkie posiłki, przynosił wodę do mycia i do picia i generalnie pomagał przy wszystkich codziennych sprawach w bazach).
*Aktualizacja 6 lipca 2020 – właśnie dostaliśmy smutną wiadomość, że już nikt nie będzie na Kilimandżaro przygotowywał takich posiłków, których zazdrościli nam wszyscy. Nasz wiecznie uśmiechnięty kucharz odszedł od nas, teraz już będzie wspinał się tylko na góry niebieskie. RIP Solomon.
Idziemy przez las – 8 km trasy z Marangu Gate (1860 mnpm) do Mandara Hut (2715 mnpm). Przejście zajmuje nam ok. 4 godzin. Co do zasady przewodnicy zalecają baaaardzo wolne tempo. Przez pierwszą godzinę cały czas dostawałem opieprz za to, że próbowałem iść „swoim” tempem, takim jak w Tatrach. Droga nie jest wymagająca technicznie więc nogi same niosą. Później staram się iść za przewodnikiem, po jego śladach.
A teraz parę zdjęć z lasu oraz małpy, które tam mieszkają.
Wpierw gereza abisyńska – bardzo spokojna, łatwo jest jej zrobić zdjęcie bo głównie siedzi na drzewie.
Później koczkodan czarnosiwy (blue monkey), który cały czas jest w ruchu i do tego zrzuca z drzew owoce i gałęzie. W pewnym momencie baliśmy się, że za chwilę dostaniemy czymś w głowę i nasza wycieczka się skończy.
Pół godziny przed bazą łapie nas deszcz, na szczęście pada krótko ale robi się troszeczkę chłodniej.
Jak wygląda baza Mandara Hut? To rozrzucone na polanie trójkątne cztero-osobowe domki z mocno wyzyskanym miejscem w środku. Praktycznie nie ma co zrobić z bagażami, które przynosi nam Hashim. Dwie Japonki, które do nas dokwaterowano musiały już trzymać bagaż na podłodze przy łóżku. Oprócz tego spora mesa, gdzie jemy kolację i następnego dnia śniadanie oraz budyneczek toalet. Toalety już tutaj są „na narciarza”, tylko zimna woda. Przed toaletami jest „umywalnia” czyli krany z zimną wodą, w których można się umyć. Dodatkowo każdy z turystów dostaje od swojego opiekuna miskę z ciepłą wodą do umycia się, bezpośrednio po przyjściu i następnego dnia rano.
Zaraz po przyjściu dostajemy gorącą herbatę i popcorn. Kolacja jest później.
Na kolację krem z ogórków i wołowina w curry. Wszystko fajnie wygląda (niemiecki opiekun robi zdjęcie naszego obiadu, żeby pokazać swojemu kucharzowi :-)), ale żołądek nie chce jeść. Sporą część jemy na siłę, bo wiemy, że trzeba.
Po obiedzie spotkanie z Frankiem i omówienie następnego dnia. Ustalamy, że wstajemy o 6:30, śniadanie 7, wychodzimy o 8.
Japonki, które z nami mieszkają już teraz zaczynają mieć problemy, nie są zbyt rozmowne więc nie znamy przyczyny – zmęczenie czy wysokość ale jedna z nich już tutaj pół nocy wybiegała z domku wymiotować 🙁
Aha, w domkach jest światło – baterie słoneczne na dachu, akumulator pod domkiem. W Mandara nie udało mi się znaleźć działającego kontaktu, żeby podładować aparat i telefon.