Trzeci dzień pozornie powinien być łatwy. Sześciodniowa trasa Marangu zawiera jeden dzień aklimatyzacji. Zostawiamy rzeczy w domku i po śniadaniu (ok. 8 rano) idziemy do Zebra Rocks. To zespół skał na wysokości ponad 4000 metrów „pomalowanych” przez spływającą wodę w czarno-białe pasy. Cała trasa zajmuje ok. 2,5 godziny pod górę i 1,5 godziny w dół.
Pogoda niestety robi się fatalna, nadchodzą chmury, trochę kropi, trochę pada ale trzeba być twardym a nie miętkim 🙂
Przy zejściu spotykamy dziewczynę schodzącą samodzielnie z trzeciego obozu. Okazuje się, że jej przewodnicy poszli szybciej z częścią grupy a ostatni idzie wolniej z ostatnią osobą z grupy. Dziewczyna była mocno przestraszona tym co spotkało ją na górze – przy podejściu był mocny wiatr i mróz a na szczycie chmury. Rzeczywiście, pokazuje nam zdjęcie z Gilmans Point gdzie oprócz jej twarzy i tablicy są tylko chmury.
Wracamy do bazy, zjadamy lunch i idziemy odpocząć. Chwilę później do domku dokwaterowują nam dwóch Irlandczyków, chyba bracia bo bardzo do siebie podobni. Chłopaki wchodzili oddzielnie, bo jeden z nich zachorował w trzecim obozie i przewodnicy doprowadzali go do stanu używalności do drugiej rano. Ale udało się. Chłopaki zjadają lunch, idą zapalić i oczywiście idą spać.
My po obiedzie ustalamy z Frankiem, że w następnym dniu wstajemy o 6, wychodzimy o 7 tak żeby w ostatnim obozie być najwcześniej jak można, czyli o 12. To da nam sporo czasu na odpoczynek przed atakiem szczytowym. Zrobiło się już ciemno więc też zasypiamy.