Wyjazd na Florydę był spontaniczny, kupiliśmy bilety lotnicze a później jakoś będzie.
Później była ESTA czyli rejestracja zastępująca wizę. Akceptację dostajemy szybko (wniosek w sobotę, w poniedziałek przed południem było potwierdzenie).
Później trzeba było ustalić plan, zarezerwować pierwszy hotel i samochód.
I lecimy. LOTem, bezpośrednio z Warszawy do Miami, 11 godzin. Lecimy nad Grenlandią, później wzdłuż wybrzeża Kanady i Stanów.



Zaczynam opis od Miami. Faktycznie Miami oglądaliśmy na początku naszej wizyty i na końcu. Połączę to w jeden opis.
Z mojego punktu widzenia Miami to nic szczególnego. Klasyczne downtown, miasto portowe więc port, wokół centrum trochę lepszych dzielnic i wreszcie speluniaste przedmieścia gdzie w dzień człowiek czuje się nieswojo a wieczorem pewnie lepiej żeby nie się nie zapuszczał pomiędzy domy.
Co odwiedzamy, bo trudno to nazwać zwiedzaniem.
Downtown i sąsiadującą dzielnicę finansową.
Standardowe amerykańskie drapacze chmur, które w roku 1990, gdy pierwszy raz byłem na kontynencie amerykańskim, robiły niesamowite wrażenie, teraz są fajnym obiektem do fotografowania, ale efektu wow już nie ma.
Największym zabytkiem w sercu Miami jest Freedom Tower. Budynek wybudowany w 1925 roku dla drukarni „The Miami News”. W latach 60 ubiegłego wieku był wykorzystywany przez władze do obsługi uchodźców z Kuby. W 1974 budynek został sprzedany prywatnemu inwestorowi.
Czasami można trafić na perełeki – tutaj budynek straży pożarnej.
A tutaj już były budynek Pierwszego Kościoła Chrystusa Naukowca, założonego w Stanach w XIX wieku.
Bayfront Park
Port i rejs stateczkiem
Port i marina niedaleko od siebie. Dla zwykłych ludzi to miejsce rozrywki (sklepy z pamiątkami, restauracje, bary, obok park, z drugiej strony hala widowiskowa).
Wybraliśmy się na rejs stateczkiem, bo chcieliśmy zobaczyć panoramę Miami z wody, okazało się, że główną atrakcją rejsów są domy celebrytów. O tym później. Nie udało nam się z organizacją wieczornego rejsu z oświetlonym Miami, bo regularnie wieczorem padał deszcz wtedy gdy byliśmy w mieście.
Mała Hawana
Czyli kubańska dzielnica pomiędzy centrum i przedmieściami. Przedmieścia też kubańskie, albo przynajmniej hiszpańsko-języczne. Różnica jest taka, że Mała Hawana jest pełna turystów, ludzi chodzących po chodnikach, natomiast przedmieścia to bród, smród i ubóstwo. Przeciętny człowiek, który tam trafi czuje się nieswojo.
W wielu internetowych blogach ludzie piszą, że Mała Hawana ma klimat. Ja tego nie kupiłem. Tak, to ta część miasta, w której kury i koguty panują na chodnikach i ulicach, gdzie można napić się colady czyli kawy po kubańsku, gdzie można kupić cygara i gdzie w lokalach słychać utwory po hiszpańsku. Ale to wszystko jest trochę sztuczne. Nie odczułem efektu wow.
Jedyne miejsce, które mi się podobało to niewielki park, w którym starsi panowie grają w domino.
Co jeszcze – kubański park pamięci
aleja gwiazd
i ciekawe murale
Kolejnym miejscem na mapie, gdzie zjeżdżają turyści to
Wynwood, dzielnica murali
Murale można obejrzeć na budynkach w całej dzielnicy.
Nad dzielnicą góruje potężny mural z wizerunkiem obecnej gwiazdy drużyny piłki nożnej z Miami – Leo Messiego. Czy jest podobny? Osądźcie sami.
A może lepszy taki?
A jeśli ktoś czuje niedosyt to za 12 dolarów netto można wejść do Wynwood Walls, niewielkiego muzeum z muralami uznanych artystów. To niewielki teren, nie tylko z muralami na ścianach, ale również na wagonie kolejki i pracami w sali wystawowej i instalacjami artystycznymi na wolnym powietrzu.
Co innego? Warto pochodzić po ulicach i uliczkach. Czasami można zobaczyć coś ciekawego, innego niż u nas.
Na przykład roboty z dostawami. U nas są nieliczne, tam trudno się nie natknąć, podczas spaceru, na niecierpliwie stojącego na czerwonym świetle „dostawcy”. Co ciekawe każdy z tych robotów ma swoje imię.
Są niestety również obrazki mniej przyjemne. Ameryka ma być wielka, dla niektórych nie jest i pewnie nie będzie. Bezdomni sypiają wszędzie. Nie jest to jeszcze takie „katmandu” jak na Strandzie w Londynie, gdzie wieczorem są rozbijane miasteczka namiotowe na chodnikach, ale trudno nie zauważyć. Pan pod mostem regularnie, codziennie, rozkładał karton do spania w tym samym miejscu.
Pamiętane z socjalizmu plakaty o byciu dumnym z pracy i zachowaniu bezpieczeństwa i higieny 🙂
A jednocześnie samochody jakich w socjalizmie nie było i u nas są wyjątkiem. No ale Amerykanie żyją samochodami. Mogą mieszkać w tekturowych domkach z pleśnią w łazience, ale muszą mieć furę. Ktoś kto jeździ komunikacją publiczną to nieudacznik.
Wiecie, że w Miami jest plac Szopena?
To co mi się podoba w amerykańskich (i chińskich też) miastach, to naziemne kolejki. Nie pieprzą się w kosztowne tunele pod centrum miasta tylko ustawiają filary, na których prowadzą linie kolejek.
I co jeszcze? Gdy nie można budować podziemnych parkingów, można iść w górę.
Widok Miami nocą też trafiliśmy. Ale już tylko z samolotu.