Czarnogóra samolotem to rzut beretem, szybciej da się dolecieć do Podgoricy niż dojechać do Zakopanego. Sam lot to niecałe dwie godziny.
Lądujemy na jedynym lotnisku stolicy europejskiego kraju. Lotnisko rozmiarowo i organizacyjnie przypomina to w Modlinie. Ponieważ siedzimy w drugim rzędzie, to szybko udaje nam się wydostać z samolotu i dostać się do kontroli granicznej. Szybkość miała dla nas spore znaczenie bo… na lotnisko nie ma komunikacji publicznej. Jeśli przylatujecie do Podgoricy prywatnie a nie z biura podróży to można wypożyczyć samochód, albo wziąć taksówkę albo dojść na stację kolejową. Specjalnie piszę stację a nie dworzec bo miejsce, gdzie zatrzymuje się pociąg bardziej przypomina nieczynny przystanek autobusu w podkarpackiej wiosce niż stację „Lotnisko” w stolicy.
Lądowanie było przewidziane na 16:10, pociąg do Baru, według rozkładu, miał odjeżdżać o 16:40 ale w necie ostrzegano, że pociąg przyjeżdża o której chce, zabiera pasażerów i odjeżdża. Nie wiemy jak dojść do stacji, nie wiemy ile czasu nam to zajmie, więc zasuwamy. na lotnisku nie ma żadnych wskazówek, na szczęście taksówkarze są mili i wskazali kierunek. [Dlaczego nie google mapy? Bo nie było czasu na kupienie karty SIM.]. Droga okazuje się prosta, można iść tylko w jedną stronę. 5 minut przez parking i max 10 minut szosą prowadzącą z lotniska. Szosą, bo chodnika oczywiście tam nie ma. Po dojściu do wiaduktu nad linią kolejową należy wejść na gruntową drogę, przejść przez torowisko (sic!) i trafiamy na stację.
Torowisko wygląda tak (pociągi jeżdżą tym jednym torem w obie strony).
Stacja wygląda tak. [brak wskazania kierunków, brak zegara, brak rozkładu jazdy].
Na stacji spotykamy – samotnego psa, który wyraźnie pożywiał się tam regularnie, bo przy każdym schyleniu się do walizki, pojawiał się natychmiast, trójkę dorosłych – Ruskich, którzy przylecieli z Belgradu (mają tagi na walizkach z Belgradu a chwilę po naszym lądowaniu odlatywał samolot Air Serbia) i młoda Czarnogórka. Czekamy.
Przyjeżdża pociąg. Wygląda jakby chwilę wcześniej skompletowano skład w skupie złomu a wcześniej został wydany na pastwę pseudoartystów posługujących się farbami w spreju (później okazuje się, że wszystkie pociągi są pokryte takimi bazgrołami). Pociąg nie jest oznakowany, nie ma numeru, nie ma tabliczek wskazujących na to skąd i dokąd jedzie. Koniec języka za przewodnika, więc podbijam do wyglądającego z wagonu konduktora z pytaniem czy jedzie do Baru. Okazuje się, że nie. Młoda Czarnogórka wsiada do pociągu my czekamy dalej.
Pojawia się na stacji kolejna osoba, starsza Czarnogórka.
O 17:10 przyjeżdża pociąg z drugiej strony, jestem prawie pewny, że nasz. Potwierdza to konduktor, którego właśnie Czarnogórka spytała „Do Bara?”. Wsiadamy.
Zasady podróżowania pociągiem są prostsze niż się wydaje czytając internety. W necie jest informacja o cenie biletu pierwszej i drugiej klasy. Wygląda na to, że o pierwszej klasie w Czarnogórze tylko uczą na lekcjach o baśniach z tysiąca i jednej nocy. Cenowo to 2 euro za dwójkę i niecałe 3 za jedynkę. Wszystko wygląda jak trzecia klasa w Tajlandii 10 lat temu. Pociąg jest bez przedziałowy z drzwiami na środku, wszystkie „przedziały sa zajęte” ale jakiś facet mówi, że zaraz wysiada i zwalnia dla nas miejsce. Zakaz palenia jest symboliczny. To znaczy, dwaj panowie, którzy chcieli zajarać, wyszli sobie na korytarz i zapalili. Cały dym leciał do części pasażerskiej więc ludzie otworzyli okna. Bilety kupuje się u konduktora, za gotówkę.
Wcześniej wyczytałem w necie, że fajnie jest jechać pociągiem bo można oglądać widoki. Tak, widoki mogą być piękne, problem w tym, że okna są wyklejone folią, prawdopodobnie zabezpieczającą przed słońcem i te widoki są takie przyszarzone. Obserwujemy głównie stacje jak z filmów z lat 50-60. Dojeżdżamy do Jeziora Szkoderskiego i wtedy warto siedzieć po lewej stronie pociągu bo widoki rzeczywiście przednie. Gdy dojeżdżamy do wybrzeża, trzeba siedzieć z drugiej strony, pociąg jedzie wzdłuż brzegu morza i tutaj też fajnie się ogląda to co widać za oknem.
Po dwóch godzinach jazdy (tak, dwie godziny za 2 euro), wysiadamy na ostatniej stacji – w Barze. Teraz warto kupić lokalną kartę SIM, kiosk na dworcu nawet ma reklamę kart ale ich nie sprzedaje. To samo w kolejnym kiosku po drodze do hostelu, w którym zarezerwowaliśmy pierwszą noc [tak mniej więcej wiadomo gdzie iść bo ściągnąłem mapy offline w googlach]. Trzeci kiosk okazał się strzałem w dziesiątkę, nie tylko karta jest ale pani „z okienka” ma nawet rozgięty spinacz, żeby wysunąć tackę na karty. Dlaczego warto kupić kartę? Ano dlatego, że 100 kB w roamingu w Czarnogórze kosztuje 3 zeta z kawałkiem (nasz sympatyczny operator skasował nas na trzy stówy, bo telefon się odpalił po wyłączeniu trybu samolotowego, przed wyłączeniem roamingu, zdążył w tym czasie wysłać 1,5 MB i ściągnąć ca. 6,5 MB), a karta na 15 dni z 500 GB transferu kosztuje 10 euro.
Dalej już prosto, no prawie prosto, bo google prowadzi nas chodnikami (20 minut) a wystarczyło przejść przez torowisko (10 minut). Ale o tym, że tu wszyscy chodzą przez tory, dowiedzieliśmy się od właścicielki hostelu.
Hostel to dużo powiedziane. Willa stojąca w środku niczego, w której zrobiono pokoje dla gości. My ogarnęliśmy dwójkę, pozostałe pokoje to standardowe pokoje hostelowe – wiele łóżek w jednym pokoju, wspólna kuchnia w pełni wyposażona, oraz wspólna łazienka.
Właścicielka przed zaprowadzeniem nas do pokoju daje nam plan z zaznaczonymi wszystkimi ważnymi miejscami – knajpy, miejsca do zobaczenia, opowiada o wszystkim, pokazuje zdjęcia. Całkiem fajne przyjęcie.
Wieczorem idziemy nad morze i coś zjeść. O tym będzie dalej.
Jedna uwaga do wpisu “Podróże – Czarnogóra 2022 – dzień pierwszy – podróż”