Tak jak wcześniej napisałem, samolot powrotny mieliśmy o 3:40. Od 0:40 zaczyna się odprawa. Patrząc na to lotnisko już się baliśmy jak to będzie wyglądało. Nie było tak źle.
Właściciel naszej noclegowni oglądał sobie mecz ligi angielskiej więc nawet go nie zrywaliśmy o 12 w nocy z łóżka. Zapakował nas do zdezelowanej Toyoty i pojechaliśmy pustymi ulicami na lotnisko. Tam się rozliczyliśmy gotówką, wózek i idziemy do wejścia. Przy wejściu stoi sobie strażnik i każe siadać przy stolikach w zamkniętej kawiarni przed wejściem. Lotnisko jeszcze zamknięte. Byliśmy drudzy ale po chwili zaczęli pojawiać się kolejni podróżni. Z nami siada Francuzka, 79 lat (rocznik 39), która samotnie podróżuje po świecie. Też leci z Nairobi do Paryża, Opowiada nam swoje przygody w Tanzanii, gdzie, zgodnie z zaleceniami bezpieczeństwa, podróżowała z kopią paszportu i… wybrała się na wycieczkę do Dar a gdy wracała na Zanzibar to nie chcieli jej wpuścić na podstawie ksero z paszportu. Musiała mocno popracować portfelem żeby udało się wrócić do hotelu.
O 0:40 zaczynają wpuszczać na lotnisko. Bagaże puszczamy przez taśmę. Odprawa odbyła się bez problemu (na tym lotnisku nie działa odprawa przez Internet) i idziemy do kolejnej kontroli paszportowej i bezpieczeństwa. Wbijamy się do poczekalni. Według strony Priority Pass salonik jest na lotnisku ale otwierany o 3 rano, więc nie zakładałem, że odpoczniemy trochę tam ale tu miła niespodzianka, zobaczyłem strzałkę do saloniku po schodach na górę a schody oświetlone. Stwierdziłem idę, zobaczę najwyżej mnie pogonią. Wchodzę na górę, w saloniku się świeci ale nie ma nikogo w recepcji, drzwi otwarte, zaglądam, przy barze krząta się chłopak z obsługi. Pytam czy otwarte z nadzieją w głosie bo klima w saloniku, nie tak jak w poczekalni, działa na całego. Okazuje się, że otwarte. Za chwilę meldujemy się z bagażami i wyciągamy z lodówki zmrożone napoje. Chwilę po nas salonik się zapełnia, widocznie inni czekający zauważyli, że wchodzimy bo przed odlotem prawie nie było wolnych miejsc.
Samolot miał lądować w Nairobi o 5 rano. Prawdopodobnie miał to być Precision Air i ATR ale sprzedało się tyle biletów, że przyleciał Kenya Airways i Embraer i w związku z tym nagle się okazało, że lecimy tylko 35 minut.
Tutaj z salonikiem nie było już tak prosto. Wylot niby po 8 ale bramkę otwierają o 6 a do saloniku trzeba iść ok. 10 minut a wracać ponad 20 bo przy powrocie jest kontrola bezpieczeństwa (to chyba te „amerykańskie” wymogi, o których w wywiadzie opowiadał polski prezes Kenya Airways). W każdym razie udaje nam się godzinkę posiedzieć w cywilizowanych warunkach i zasuwamy do bramki. Tam wpierw kontrola biletów i dokumentów, później losowo wybierani podróżni do osobistej kontroli bagażu, reszta na taśmę i znów kontrola paszportów. I siedzimy w poczekalni kolejne dwie godziny. Gdy wreszcie przyszła godzina boardingu tłum ustawia się w kolejkę i… okazało się, że Air France wprowadził nowe procedury, których obsługa nie rozumie. Teraz wsiada się „strefami”, tyle że oni nie bardzo wiedzą o co chodzi. Ludzie już zdenerwowani a koleś wrzeszczy coś po francusku, większość nic nie rozumie, krzyczą do niego, żeby mówił po angielsku. Generalnie bałagan jakiego dawno nie widzieliśmy. Wreszcie udało się wejść do samolotu.
Tak narzekam na ten Air France ale muszę przyznać, że tym razem jedzenie było „niesamolotowe” – naleśniki z serem i bakaliami, świeża wędlinka, serek francuski, generalnie smacznie i nie ciężko. Niestety nie udało mi się obejrzeć końcówki filmu, który musiałem przerwać lecąc do Nairobi Kenya Airways, bo w AF nie było – chiński film How Long Will I Love U.
Paryż to już standard, ten sam obleśny salonik, tym razem co pewien czas pojawiają się żołnierze uzbrojeni w karabiny, przychodzą na kawę i przekąski. Samolot tym razem o czasie startuje a przylatuje 12 minut przed czasem. Home sweet home, tylko zimno cholernie.