Nadal nie wyjeżdżamy więc kolejne miejsce, które odwiedziliśmy kiedyś ale warte jest pokazania. Tym razem jedziemy (lecimy) do Jordanii. To nie była ta Jordania, która jest teraz otwarta dla Europejczyków dzięki tanim liniom (ok, ta do lutego), tylko trochę inna, taka gdzie nadal biały człowiek poza dużym miastem budzi zdziwienie a białe kobiety pożądanie.
Zaczynam od początku, czyli kupujemy bilety w Alitalia i oczywiście zaczynają się problemy. Alitalia anulowała przelot Warszawa-Rzym i z zadowoleniem nas poinformowali, że… za ten kawałek zwracają nam pieniądze. No cóż, ponieważ mieliśmy już doświadczenie, sprawa oparła się o europejski urząd konsumencki i okazało się, że dało się przerezerwować na połączenie Warszawa-Praga-Rzym. Ale co musieliśmy powalczyć to nasze. Przerwy pomiędzy lotami trochę dłuższe ale docieramy do Ammanu bez innych problemów.
Mieszkamy w dzielnicy ekspatów, niedaleko ambasady brytyjskiej.
Zaczynamy od obejrzenia Ammanu takiego jak wygląda na co dzień, takiego którego nie oglądają wycieczki przyjeżdżające do miasta. I patrząc z poziomu ulicy a nie okien autokaru, Amman wygląda biednie. Bardziej przypomina Kambodżę niż kraje Półwyspu Arabskiego. Buty sprzedawane z „kopca” na ulicy, sok wyciskany do plastikowych kubków z trzciny cukrowej, lokalne życie, w którym nie ma miejsca dla białych, niby nic się nie dzieje ale czujemy ciekawy wzrok na naszych plecach.
Przy okazji spaceru po Ammanie zaglądamy również do rzymskiego amfiteatru w centrum miasta.
Wieczorem typowa arabska kolacja w eleganckiej restauracji.
Jeszcze zakupy w piekarni i jedziemy do domu spać.
Dzień później jedziemy w kierunku granicy z Syrią, do Dżarasz (Jerash). Tam zwiedza się jedno z najlepiej zachowanych rzymskich miast (a raczej ruin tego miasta). Dżarasz założony był prawdopodobnie w czwartym wieku przed naszą erą. Tak jak wszędzie w Jordanii ruiny są dostępne w całości (można po nich chodzić) a mieszkańcy używają terenów pomiędzy do wypasu.
Wieczór to znów elegancka restauracja w kompleksie Marriott nad Morzem Martwym. Dojazd tutaj już nie jest taki prosty, miejscowi muszą mieć stosowne zezwolenia aby przejechać przez kontrolę na autostradzie.
Następny dzień to zabytki Ammanu. Zapoznajemy się ze specyfiką taksówkarzy jordańskich, którzy po pierwsze mówią tylko po arabsku a po drugie cena ustalana przy wsiadaniu do taksówki nie jest dla nich wiążąca. Odjeżdża po awanturze w momencie gdy prosimy go aby wezwał policję skoro go oszukujemy.
Jesteśmy na wzgórzu górującym nad miastem, na którym stoją ruiny kościoła bizantyjskiego, świątyni Herkulesa, meczetu Umajjadów oraz Jordańskie Muzeum Archeologiczne.
Już piechotą idziemy na dół i również piechotą przechodzimy dużą część Ammanu oglądając jak żyją ludzie poza terenami turystycznymi.
Powrót taksówką to kolejne przeżycie, już niezależnie od tego, że znów taksiarz wali nas w rogi to skrótowiec przez podjazd hotelowy, gdzie ochrona zagląda do bagażnika i sprawdza podwozie lusterkami buduje atmosferę zagrożenia. Podobno dopiero tak restrykcyjne metody spowodowały, że zminimalizowano ilość zamachów terrorystycznych w Jordanii.
Jeszcze wieczorny wypad do centrum i idziemy spać, jutro rano kolejna wycieczka.
W kolejnym dniu kolejne nowe przeżycie – jedziemy z dworca autobusowego do Madaby. Dotarliśmy na „dworzec” w Ammanie – są perony, stoją busiki, nie ma rozkładów jazdy. Busiki odjeżdżają gdy mają wystarczającą ilość pasażerów. Oczywiście nikt nie mówi po angielsku ale kierowcy stojący przy jedynym budyneczku na „dworcu” na hasło „Madaba” kierują nas do jednego z busików. Ponieważ jest nas trójka to po dojściu jeszcze jednego pasażera ruszamy. Busik zabiera po drodze pasażerów, którzy… zatrzymują go w dowolnym miejscu machając ręką.
Madaba to miasto z drugiego wieku przed naszą erą, jedno z największych skupisk chrześcijan w tej części świata. Najważniejszym zabytkiem, dla którego przyjeżdżają tutaj wycieczki to mapa-mozaika, przedstawiająca Palestynę i Dolny Egipt, na podłodze prawosławnej bazyliki św. Jerzego.
Zwiedzamy również kościół katolicki pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela i tutaj duża niespodzianka z serii „nasi tu byli”. Ksiądz, który otworzył dla nas muzeum w podziemiach kościoła, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski opowiedział nam historię budowy tego kościoła. Okazuje się, że duży wkład miał ksiądz z Polski. Nasz „przewodnik” po zwiedzeniu muzeum wpuścił nas również na wieżę kościelną, skąd mieliśmy świetny widok na całe miasto.
Powrót do Ammanu to następne doświadczenie. Bez trudu trafiamy na „dworzec autobusowy”. To wielki plac ubitej ziemi, na którym stoją dziesiątki busików i autobusów i bądź tu mądry człowieku jak trafić do właściwego? Ale cóż, koniec języka za przewodnika, podchodzimy do pierwszego z brzegu busika i mówimy „Amman”, pokazują palcem abyśmy szli dalej i tak powoli, powoli docieramy do autobusu, który jedzie do Ammanu.
Kolejnym wyzwaniem było wyjście w odpowiednim miejscu. Okazuje się, na szczęście, że nazwa dzielnicy, w której mieszkamy jest znana kierowcy i zatrzymał się na skrzyżowaniu w takim miejscu, z którego mogliśmy spacerkiem dojść do domu.
Aby dotrzeć do Petry musimy zorganizować bilety na autobus i zarezerwować hotel. Z autobusami jest o tyle fajnie, że sprzedają bilety do oporu i podstawiają tyle autobusów ile potrzeba. Autobus mamy wcześnie rano, więc docieramy na miejsce odjazdu po ciemku. Autobus jest całkiem przyzwoity. Zgodnie ze standardem w takich miejscach postój jest przy potężnym sklepie z pamiątkami 🙂
]
Po drodze mijamy również posterunek policji, gdzie na chwilę się zatrzymujemy ale kontrolowany jest tylko kierowca.
Na Petrę poświęcamy dwa dni, dzięki temu bez stresu i presji czasu możemy dojść w niedostępne miejsca i zupełnie spokojnie dotrzeć spacerkiem także do Monastyru (ok. 800 stopni pod górę to ca. 40 minut na piechotę).
Ale na początek miejsce znane wszystkim, którzy oglądali „Indiana Jones i ostatnia krucjata” i cel „szybkich wycieczek do Petry – czyli Skarbiec Faraona.
Później już pozostałe miejsca, bo Petra jest potężna.
i wreszcie Monastyr.
Obiad jemy jeszcze w Petrze. Ciekawe przeżycie – kelnerka, chrześcijanka z Libanu przynosi nam ukrytą kartę alkoholi i szeptem informuje, że możemy zamówić również piwo lub wino ale ceny nie przemawiają do nas 🙂
Z Petry jedziemy już autem do Wadi Rum gdzie mamy umówioną wycieczkę po pustyni samochodem i później krótką przejażdżkę wielbłądami. Jedziemy Toyotą Land Cruiser. Do wyboru mieliśmy nówkę sztukę lub egzemplarz prawie zabytkowy. Wybieramy oczywiście tę drugą, jest klimat. Trzeba uważać, bo siedząc na pace można stracić czapkę 🙂
Nie nocujemy na pustyni bo jest jeszcze zbyt zimno na tę rozrywkę. Jedziemy na noc nad Morze Czerwone – następny przystanek Akaba. Hotel, którego właścicielem jest honorowy konsul Polski stoi przy głównej ulicy w Akabie. Nocują tam często polskie wycieczki i my również spotykamy Polaków.
Akaba jest brzydka, plaża miejska brudna, lokalesi piknikują na plaży w pełnym ubraniu, pomiędzy nimi chodzą wielbłądy, generalnie nic specjalnego. Najlepszy z tego wszystkiego jest nocny widok na Ejlat.
My mieliśmy inną atrakcję, udało nam się zwiedzić amerykański lotniskowiec USS Peleliu (już nie pływa, zakończył swoją długą 37 letnią karierę w 2015 roku).
To co jest naszym zdaniem warte polecenia w Akabie to owoce morza. To jedyne miejsce na świecie, gdzie jedliśmy całe kalmary nadziewane warzywami. No i świeżo wyciskany sok z granatów.
Z ciekawostek z Akaby, na targu spotkaliśmy sprzedawcę herbaty, który okazał się być organizatorem wyjazdów na Wadi Rum. Miał u siebie w sklepie specyficzne rekomendacje – mianowicie zeszyt w kratkę, w którym zbierał wpisy zadowolonych klientów. Na jednej ze stron był wpis dziennikarzy polskiej stacji telewizyjnej, dla której organizował wycieczkę.
W hotelu śpimy dwie noce, w drugim dniu włóczymy się trochę po Akabie i okolicach, spędzamy czas na hotelowym basenie i wreszcie kupujemy bilety autobusowe na dzień następny.
Dworzec autobusowy w Akabie to kolejna ciekawostka. Jordańczycy, aby przejechać z Akaby do Ammanu muszą mieć stosowne zezwolenie, które jest sprawdzane przy oddawaniu bagażu. Bagaż przechodzi przez kontrolę jak na lotnisku. My jesteśmy traktowani luźniej, czyli nie sprawdza się naszych dokumentów. W Ammanie jesteśmy wieczorem.
To już przedostatni dzień. Za 50 dolarów wynajmujemy auto z kierowcą i jedziemy na trasę nazwaną „zamki na pustyni”. Faktycznie nie wszystko to zamki ale miejsca mocno klimatyczne i co najważniejsze bez tłumów turystów.
Przy wyjeździe z Ammanu mijamy placyk, na którym stoją grupki mężczyzn w ciuchach budowlańców. Kierowca wyjaśnia nam, że to są Egipcjanie, którzy przyjeżdżają do Jordanii do pracy.
Pierwszy „zamek” to w rzeczywistości fort – Kasr al-Charana, który miał funkcję stanicy. Śmiesznie wygląda organizacja zwiedzania. Dojeżdżamy na pusty parking. Kierowca idzie z nami do kasy. Kasjer jest zajęty dyskusją z ochroniarzem i nie chce mu się zawracać głowy sprzedażą trzech biletów, mówi żebyśmy sobie poszli pozwiedzać a bilet kupimy w następnym zamku. Kierowca wyraźnie zna obu panów, bo zasiadają do wspólnie do dyskusji. Tak jak większość zabytków w Jordanii możemy wleźć wszędzie i korzystamy z tego przywileju.
Następny zamek to… pozostałość zamku – Kasr Amra. Tutaj też nie kupujemy biletów bo ich tutaj się nie sprzedaje. Jest za to opiekun, który prowadzi nas do zamkniętej części zabytku – pałacyku myśliwskiego i łaźni. Ten „zamek” jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO ze względu na freski, które się znajdują w pałacyku. Budynki wcześniej były dostępne tak jak inne zabytki w Jordanii w związku z czym na freskach współcześni „artyści” domalowali swoje dzieła w stylu „kocham Zośkę”. Teraz nie tylko budynki są zamknięte ale i dojście do fresków jest niemożliwe, bo tak jak w każdym muzeum stoją słupki ze sznurkami.
Jedziemy dalej w stronę granicy z Irakiem. Dojeżdżamy do Kasr al-Azarq i to jest wreszcie prawdziwy zamek, albo raczej jego ruiny. To tutaj T. E. Lawrence (to ten, którego przeżycia pokazano w filmie Lawrence z Arabii – ale zamek filmowy znajduje się na pustyni Wadi Rum) operował w latach 1917-18 w czasie Powstania Arabskiego. Aha, tutaj kasa jest zamknięta, trafiamy na lokalnego przewodnika ale kwota za oprowadzenie nas po ruinach jest zupełnie z kosmosu i dziękujemy mu za jego usługi. Ciekawostką są drzwi wejściowe, które są skonstruowane z kamiennych bloków, bez jakichkolwiek klamek, wgłębień – aby je otworzyć należy popchnąć je, najlepiej barkiem bo są ciężkie.
Hammam al-Sarah to łaźnia Ummajadów stojąca na ogrodzonej siatką działce bez jakiejkolwiek ochrony, oznaczeń, czegokolwiek. Furtka jest otwarta więc wchodzimy na odpowiedzialność naszego kierowcy. W sumie wygląda, że wie co robi.
Po drodze obserwujemy jak się jeździ w Jordanii (można pasem z przeciwka skoro jest już nowy asfalt) i jak żyją nomadzi.
I wreszcie docieramy do Kasr al-Hallabat, tutaj sytuacja podobna do poprzednich lokalizacji. Kasjer z ochroniarzem grają w karty, kierowca do nich dołącza. Każą nam iść na wzgórze gdzie stoją ruiny zamku. Te są w trakcie odnawiania ale my jeszcze możemy obejść całość. Z baraku obok budynków wychodzi młodych chłopak, który nas oprowadza opowiadając historię budynków, zwracając uwagę na piękne posadzki. Później znika tak jak się pojawił a my jeszcze chwilę chodzimy po zabytkach i przed zmrokiem wracamy do Ammanu.
Nadszedł ostatni dzień naszej wyprawy. Wybieramy się na wycieczkę ze znajomymi. Pierwszym miejscem jest Góra Nebo. To miejsce, z którego Mojżesz zobaczył Ziemię Obiecaną. Teraz znajduje się tam sanktuarium oraz park archeologiczny. Wejście jest płatne a cena jest uzależniona od pochodzenia (obywatele krajów arabskich płacą najmniej).
Aby trochę odpocząć teraz jedziemy do gorących źródeł Ma’in.
Kilka basenów termalnych z gorącą, naturalną wodą. Najbardziej popularny jest „basen” do którego spływa woda z wysoko położonego źródła, w związku z czym można stać pod swoistym wodospadem ale niektórzy wolą pomoczyć się w niżej położonym basenem. Obok są małe baseny z bardzo gorącą wodą (od 45 do 65 stopni). Oprócz informacji „stałej” o temperaturze w kolejnych miesiącach dodatkowo wywieszana była informacja o aktualnej temperaturze wody w basenach. Gdy my byliśmy woda miała ok. 60 stopni Celsjusza. Nie dało się wysiedzieć w tym basenie dłużej niż kilkanaście sekund. Jeśli chodzi o standard ubioru to tam akceptowane są praktycznie wszystkie stroje kąpielowe, co do zasady białym kobietom sugeruje się stroje jednoczęściowe ale widzieliśmy również młode kobiety w bikini natomiast arabki używają specjalnych kostiumów zakrywających całe ciało oprócz stóp i twarzy (coś jak pianka dla nurków z kapturem) lub w tradycyjnych strojach kobiet arabskich.
Po drodze nad Morze Martwe mijamy jedną z formacji skalnych uważaną za Żonę Lota (ta bardziej znana jest w Izraelu).
I wreszcie Morze Martwe i formacje solne na brzegu. Morze jest chyba bardziej przerażające niż słone jeziora w Hiszpanii. Tutaj rzeczywiście nie ma żadnego życia.
W drodze powrotnej mijamy dzikie kąpielisko. Co do zasady po kąpieli w Morzu Martwym należy się umyć w słodkiej wodzie a w przypadku błotnej „terapii” zmyć z siebie błoto. Wejście na komercyjne kąpielisko jest drogie więc ludzie znaleźli sobie miejsca gdzie nie trzeba płacić. Przywożą wodę w plastikowych butelkach i parkują na poboczu.
Wracamy do domu, pakujemy się i przysypiamy na chwilę, bo o 2 w nocy musimy być na lotnisku.
Lotnisko to kolejna historia a już myśleliśmy, że to jest koniec perturbacji. Do tego, że są oddzielne wejścia i oddzielne kontrole dla kobiet i mężczyzn, zdążyliśmy się przyzwyczaić ale to, że problemy z biletem jednej z moich współtowarzyszek podróży omawiane są nie z nią tylko ze mną to było zaskoczenie. Rozumiem zwyczaje ale to jest lotnisko międzynarodowe… Finalnie kończy się na tym, że dwie osoby są odprawione do Warszawy a jedna do Rzymu i w Rzymie musi odprawić się kolejny raz. Dobrze, że w Rzymie mieliśmy wystarczająco dużo czasu aby to ogarnąć.