Nocujemy w hotelu Parkview Inn w Moshi. Moshi to miasteczko, z którego jest w miarę blisko do większości wejść do parku Kilimanjaro. W hotelu, patrząc na gości, są albo ci, którzy już zeszli z góry albo się na nią wybierają albo jadą na safari. Klientów dostarczają biura organizujące wyprawy, podczas rejestracji nawet podaje się informację, które biuro płaci rachunek. Hotel nie jest najnowszą zdobyczą techniki zarówno meble jak i wyposażenie są mocno ubiegłowieczne (telewizor lampowy…) ale nie przebywa się tam po to żeby oglądać telewizję. Nad każdym łóżkiem wisi fantazyjnie zawiązana moskitiera 🙂 Na ostatnim piętrze jest „taras” z huśtawką z widokiem na Kilimandżaro. Niestety po przyjeździe nie udało nam się zobaczy góry z tego miejsca. A poza tym standard – niewielki basen, leżaki, ręczniki, restauracja z akceptowalnym jedzeniem, spory hol plus sala klubowa z fotelami i płaskim telewizorem. Internet w nocy był dostępny w pokojach ale już rano został wyłączony (wyłączył/zepsuł się) i do końca pobytu, żeby skorzystać z netu trzeba było siedzieć przy recepcji.
W cenie pokoju jest śniadanie i tutaj pierwszy raz spotykamy się z popularnym na Kili słowem polepole – powoli. Słowa jeszcze nie znamy ale sposób jego działania tak. Szwedzki stół – codziennie to samo – tj. tosty, ciastka francuskie, dżem, owoce, płatki, sok, kawa, herbata i… parówki lub produkt z jajek – można sobie zamówić jajecznicę, omlet, jajko sadzone, coś tam jeszcze ale kelnerki nie są skore przyjmować zamówienie. Przeciętnie takie śniadanie trwało ok. 45 minut z czego jedzenia 15 a 30 to czekanie na kelnerkę i na jajecznicę (jajecznica od momentu zamówienia wjeżdżała na stół po ok. 15 minutach…)
Po śniadaniu próbujemy wymienić pieniądze.
Zaraz po wyjściu z hotelu przykleja się do nas „przyjaciel”, który bajerzy rozmową. Nie wchodzi jednak z nami do centrum handlowego obok hotelu (chyba by go tam nie wpuścili, na bramce stoją uzbrojeni w broń długą żołnierze). Ogarnęliśmy centrum i idziemy dalej, „przyjaciel” za chwilę znów się pojawia i prowadzi nas przez miasto pokazać bazar, na którym można kupić wszystko co potrzebne do życia i domu. Generalnie miasto żyje na ulicy, wszystko się tam dzieje, ludzie handlują, jedzą, śpią… Niektóre obrazki rodem z filmów o poszukiwaczach skarbów 🙂
Mówimy mu, że chcemy iść do banku, prowadzi nas wpierw do kantoru ale nie wymieniają tam australijczyków a mieliśmy zamiar wpierw spróbować je sprzedać więc dalej do banku. Chłopaczyna próbuje zainteresować nas bankomatem ale po tekście, że nie mamy kart kredytowych jego zapał do oprowadzania nas po mieście maleje. Wreszcie mówimy, że idziemy do hotelu, dostaje dolara i jest mocno zdziwiony, że wiemy jak dojść do hotelu (później pomyślałem, że mógł specjalnie kluczyć, żebyśmy byli zdani na jego łaskę, wyraźnie google mapsy nie są znane jeszcze nierobom w Tanzanii).
Wracamy do wspomnianego centrum handlowego, gdzie w Barclays próbujemy wymienić pieniądze ale tam nie są zainteresowani. Po informacji uzyskanej od kasjerki w supermarkecie idziemy do banku hipotecznego, gdzie bez problemów wymieniamy dolary amerykańskie po kursie takim samym jaki był w kantorze. Małe zakupy, sok ze świeżych owoców (2000 szylingów – tj. niecały dolar) i wracamy do hotelu.
Do końca dnia już nie wychodzimy z hotelu. Siedzimy na basenie i czekamy na naszych organizatorów. Według planu „odprawa” miała być o 17.
O 16 recepcjonistka przyprowadza gościa z biura. To nasz przewodnik – Frankie. Przez ok. 30 minut omawiamy wszystkie szczegóły wycieczki. Frankie pyta nawet o uczulenia i wskazówki dotyczące posiłków. Z menu eliminujemy pieczywo i makarony. Nie chcę ryzykować, gdy wiem, że potrafię po tym się źle czuć. Później idziemy do pokoju, gdzie Frankie sprawdza wszystkie elementy niezbędne do podróży, buty, kurtki, polary, czapki, okulary, plecaki… Okazuje się, że na stronie nie było kompletnej informacji o tym, że butelki na wodę powinniśmy mieć w takiej ilości jaka jest niezbędna na całodzienny trekking, tj. w czasie trekkingu organizator nie dostarcza wody. My wzięliśmy po jednej butelce litrowej na osobę, więc będziemy musieli wypożyczyć po jeszcze jednej na osobę (koszt 5 USD za butelkę).
O godzinie 18 przyjeżdża szef odpowiedzialny za finanse. Powtarza kolejny raz wszystkie wymogi, wypełniamy kwity informacyjne – zarówno dotyczące wymogów (to samo co Frankie notował my wpisujemy do formularzy), wpisujemy wszystkie informacje o ubezpieczeniu (gdyby się coś stało na terenie Parku, ubezpieczenie jest „z Parku” ale później dostarczają do szpitala i tam już trzeba pokrywać koszty z własnego ubezpieczenia – organizator ogarnia nawet telefon do ubezpieczyciela. Dopłacamy resztę należności i umawiamy się na następny dzień. Startujemy o 8 rano.
Jeszcze tylko kolacja w hotelu (jak zwykle, jeśli jest, zupa pomidorowa, plus kurczak z frytkami, pomidorowa z papryką na ostro, ale dobra), prysznic, pakowanie i idziemy spać.