Podróże – Tanzania 2019 – Kilimandżaro – informacje praktyczne

Całą wyprawę organizowaliśmy z domu, przez Internet.

Po pierwsze – bilety lotnicze – ca. 2 700 złotych – Air France. Nie jest to najtańszy i najszybszy wybór ale IMO akceptowalny. Lecieliśmy tam w miarę szybko, w czasie podróży nie mieliśmy nawet czasu na odpoczynek w salonikach. Powrót był już mniej komfortowy, wylot o 4 rano, przesiadki 3-4 godzinne trochę wydłużyły podróż ale na szczęście byliśmy o czasie.

Na Kili generalnie nie wchodzi się samemu. W związku z tym zaczęliśmy szukać biura, z którym możemy wejść. Po analizie kilku poleconych biur wybraliśmy to, z którym mój kolega wchodził w kwietniu ubiegłego roku. I nie zawiedliśmy się. Później okazało się, że biuro ma numer jeden na tripadvisorze.

Na początek, w biurze wybieramy trasę (to już wcześniej zdecydowaliśmy, że ze względu na mój lęk wysokości wchodzimy Marangu, bo tam nie ma Barranco Wall) i zasady – tj. idziemy indywidualnie czy akceptujemy dołączanie do nas innych klientów. Wybraliśmy opcję drugą, liczyliśmy, że w towarzystwie idzie się prościej a z drugiej strony ta opcja jest tańsza. Marangu 6 dniowe podstawowa cena to niecałe 1400 dolarów. Do tego zamówiliśmy przez biuro hotel – Park View Inn a 81 dolarów za noc za dwie osoby oraz transport z lotniska i na lotnisko po 35 dolarów za przejazd. Po zmianie przelotów, którą zafundował nam Air France dołożyliśmy jeszcze jedną noc w hotelu. W sumie w biurze zamówiliśmy wyprawę, 3 noce w hotelu i dwa przejazdy „lotniskowe”.

Biuro chciało abyśmy podali dane dokumentów do rejestracji w parku ale odmówiliśmy. Sposób zabezpieczeń danych jest jeszcze mocno „archaiczny”, tj. kilkuznakowa nazwa podfolderu na ich serwerze. Z mojego punktu widzenia nie jest to żadne zabezpieczenie. W tej sytuacji mogłem zaakceptować tam plan wycieczki ale nie dane z naszych paszportów. Nie mieli problemu z tym, że dane podamy później.

W sumie na początek wycena wynosiła 2968 dolarów, zaliczkę, którą przelaliśmy na konto w Stanach to 890 dolarów. Zaliczka jest ponoć zwrotna w pewnych warunkach.

Ponieważ lecieliśmy z Nairobi, Tanzańczycy zakładają, że mogliśmy się zarazić żółtą febrą, w związku z czym wcześniej zaaplikowaliśmy sobie większość możliwych szczepień (Szpital MSWiA) i okazało się, że słusznie. Przed wejściem do budynków lotniska w Kilimanjaro dwóch urzędników sprawdzało żółte książeczki. Chyba bym nie chciał o północy kłócić się z urzędnikiem, że przepisy tanzańskie nie wymagają takich szczepień.

Dalej formularz wjazdowy i wiza. Specyficzna zabawa z tą wizą – wpierw okienko „kasowe”, gdzie gość ogląda i podbija formularz, kasuje po 50 dolarów (tak, oficjalny urzędnik tanzański przyjmuje nie-tanzańskie pieniądze) i wysyła do urzędników imigracyjnych. Tam kolejny urzędnik robi zdjęcie i drukuje wizę (na nalepce wizowej jest moje zdjęcie) i odsyła do kolejnego okienka, gdzie zbierają odciski palców i zadają głupie pytania (np. gdzie będę nocował po przylocie) i po 15 minutach „zabawy” wypuszczają nas do odbioru bagażu. Bagaż już czeka.

Teraz wymiana pieniędzy – w praktyce nie jest bardzo potrzebna ale w sklepach takich normalnych przyjmują szylingi a nie dolary, więc parę groszy warto mieć. Chyba optymalną walutą są dolary amerykańskie, można wymienić wszędzie i zawsze. Są również bankomaty ale my raczej nie korzystamy. Po obejściu miasteczka zdecydowaliśmy się wymienić 100 dolarów w banku. Różnice kursowe pomiędzy sporym kantorem a bankiem praktycznie były żadne. Niestety Barclays, który jest w centrum handlowym niedaleko hotelu nie prowadził wymiany, za to bank, który na pierwszy rzut oka był bankiem hipotecznym – Equity Bank, w tym samym centrum, spokojnie wymienił nam pieniążki. To dzięki poradzie kasjerki z supermarketu tam trafiliśmy.

Ceny spożywki w sklepach są podobne do tych w Polsce, mała butelka Coli to 2000 szylingów czyli niecały dolar, woda półtora litra – 1000 szylingów (uwaga! nie mieli gazowanej, generalnie kumali co to jest woda gazowana). Sok ze świeżo wyciskanych owoców w restauracji w tym samym centrum to 2000 szylingów.

Jeśli chodzi o wyposażenie na wejście – rzeczy oczywiste

– chodzone buty, na trasę Marangu, bez śniegu wystarczą krótkie ale ponieważ to góry, to trzeba brać pod uwagę, że na górze może być śnieg, wtedy lepiej mieć wyższe/grubsze,

– skarpety trekkingowe, najlepiej para na dzień

– ważna wydaje się przyzwoita peleryna przeciwdeszczowa i pokrowiec na plecak. My mieliśmy takie byle jakie peleryny „prezesa” i szybko się podarły. Niby dały radę ale kolejny raz bym już takich nie brał.

– reszta w zależności od odczuwalności zimna – my mieliśmy standardowe, narciarskie ciuchy – bielizna termalna z długim rękawem, koszulki dry-fit na niższe odcinki. Śpiwory z temperaturą komfortu -5 stopni, akceptowalna do -15.

Ludzie korzystają z kijków trekkingowych, my nie więc nie braliśmy ale można, jeśli komuś to pomaga.

Bagaże – wydawało nam się, że optymalne będą plecaki, wydaje się, że lepszym rozwiązaniem by były torby podróżne z miękkim spodem. Transport dużych bagaży wygląda tak, że pakowane są do worków wodoodpornych i i tak są niesione przez tragarzy na karku albo na głowie. Natomiast wygoda wyjmowania bagaży z torby na małej przestrzeni domku jest nieporównywalna z wyjmowaniem z plecaka (gdzie, żeby wyjąć rzeczy ze spodu trzeba wyjąć wszystko). Do tego oczywiście wygodny plecaczek na dzienne przejścia. Do niego powinny zmieścić się min. 2 litry wody, jedzenie, które przygotuje kucharz na trasę, pewnie leki, aparat fotograficzny, rękawiczki, czapki, okulary przeciwsłoneczne i peleryna przeciwdeszczowa.

Warto mieć klapki albo lekkie buty do chodzenia po bazie. Oczywiście trzeba mieć swój ręcznik, organizator dostarcza miskę ciepłej wody i mydło ale nic poza tym.

Jeśli chodzi o zasilanie to jest czasami szansa naładować sprzęt fotograficzny (aparat, telefon) ale nie można na to liczyć. My korzystamy z powerbanków Adata 20K i przyznam, że są genialne. Bateria w telefonie przy temperaturze 4 stopnie bardzo szybko zdychała bez obciążenia natomiast powerbank nie odczuwał tej temperatury. Spokojnie wystarcza na taką wyprawę. Warto pamiętać, że powerbanki w samolocie wozi się w bagażu podręcznym i lepiej mieć markowe z formalnie oznaczoną pojemnością. Niektóre porty lotnicze potrafią zabrać takie bez oznaczeń.

Picie i jedzenie – warto mieć swoje batoniki energetyczne, słodkie. To pomaga. Do parku nie wolno wnosić butelek PET i puszek z napojami ale widziałem trochę śmieci. Znaczy ludzie przemycają, Nie próbowaliśmy brać energetyków bo nie mieliśmy pojęcia jak organizm będzie reagował na wysokości na takie „strzały”.

Z leków – codziennie braliśmy tabletkę aspiryny na rozrzedzenie krwi, pewnie przydaje się węgiel. Braliśmy również Malarone i środki osłonowe. No i warto mieć środki przeciwbólowe.

Zastanawialiśmy się nad tlenem ale cena w biurze (100 dolarów) efektywnie zniechęca do zakupu. Okazało się, że daje się bez.

Higiena – mydło w płynie się przydaje (w Horombo Hut jest prysznic z zimną wodą, jeśli kogoś to nie odstrasza…), żel antybakteryjny, papier toaletowy i bardzo dobry pomysł to nawilżane chusteczki dla niemowląt.

Ubezpieczenie – kupiliśmy w Allianz bardzo sprofilowane, 2 dni dla sportów ekstremalnych, pozostałe, standardowy trekking. Warto zwrócić uwagę, że przy kupowaniu standardowego ubezpieczenia jest ograniczenie wysokości do 5500 mnpm. Jeśli ktoś ma wiedzę i umiejętność personalizowania ubezpieczenia to park zapewnia pierwszą pomoc medyczną i transport lądowy do szpitala. Szpital i ewentualnie helikopter są już na koszt transportowanego co oznacza, że jeśli chcemy uniknąć ryzyka kosztów ubezpieczenie powinno to pokrywać. Koszt helikoptera to podobno 700-1000 dolarów.

No i na sam koniec, przed wyjazdem kupiliśmy sobie proste urządzenie do badania utlenowania krwi. W domu trochę testowaliśmy – ja miałem standardowo ok.90%, Ania 98-100%. Z ciekawostek, na wysokości 4700 urządzenie u mnie pokazywało 76% u Ani 82% a u naszego przewodnika… 98%.

Podsumowując całkowity koszt, bez rzeczy które musieliśmy kupić, bo to jest mocno zindywidualizowane i te rzeczy zostają na przyszłość, to ok. 1900 dolarów na osobę – wyprawa, wiza, noclegi, jedzenie, transport, 2700 złotych samolot i 300 złotych ubezpieczenie.

Gdyby ktoś chciał skorzystać z usług sprawdzonego przewodnika, to chętnie polecę. Ciężko pracujący człowiek, po latach wchodzenia na szczyt otworzył własne biuro.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *