Ostatni dzień w Moshi. Wstajemy rano, jemy śniadanie i pakujemy bagaże. Samochód na lotnisko mamy umówiony na 10:40, kierowca przyjeżdża 15 minut wcześniej. Na lotnisku jesteśmy po 11. Przed wejściem do budynku kontrola bezpieczeństwa. Ponieważ odprawa jest otwierana 2 godziny przed odlotem a my mamy samolot o 14:10 musimy poczekać. Odprawę otwierają ok. 12:10, nie ma żadnych komunikatów, do ludzi czekających obok nas przyszedł pracownik lotniska i im powiedział, że odprawa już otwarta. Odprawa to już inny, afrykański świat – muszę pokazać kartę kredytową, którą płaciłem za bilety, dodatkowo robią kopię paszportu. Wariactwo. Później kolejna kontrola bezpieczeństwa i poczekalnia. Na szczęście terminal jest w miarę nowy prace zakończyły się prawdopodobnie ca. rok temu. W związku z tym jest czysto, działa klima i jest darmowe WiFi.
Lecimy znów Precision Air (bilety kosztowały ok. 80 dolarów od osoby). Samolot znów startuje chwilę przed czasem ale tym razem jest pełny. To trasa łączona – z Zanzibaru część pasażerów leci dalej – do Dar es Salaam. Przelot w miarę szybki i lądujemy na międzynarodowym lotnisku Zanzibar.
Międzynarodowe lotnisko Abeid Amani Karume na Zanzibarze wygląda jak rudera. Ostatni raz lądowaliśmy na czymś podobnym lata temu w Tajlandii podczas przewrotu, gdy samoloty lądowały na lotnisku cywilno-wojskowym wybudowanym przez armię amerykańską podczas wojny w Wietnamie. Tylko tam wtedy była to sytuacja awaryjna a tutaj to regularny port lotniczy, z którego usług korzysta ponad 20 linii lotniczych.
Tak wygląda „odbiór bagażu” = gość na wózku przywozi bagaże i z wózka trzeba je odbierać.
Tutaj też jest kontrola dokumentów po przylocie, wypełniamy kolejne kwity wjazdowe, odbieramy bagaż i… kontrola bezpieczeństwa przy wyjściu.
Na parkingu czeka już na nas kierowca, który za 35 dolarów ma nas zawieźć do hotelu w Matemwe.
Matemwe to wioska rybacka na północno-wschodnim brzegu wyspy. Jedziemy ponad godzinę. Widoki po drodze podobne do tych z kontynentu oprócz tego, że widać, że Zanzibar jest muzułmański. Praktycznie wszystkie kobiety i dziewczynki w burkach i hidżabach.
Hotel prowadzony przez Włoszkę jest w drugiej linii od plaży, przy piaszczystej drodze do wioski. 8 dwuosobowych pokoi, basen, kameralna raczej stołówka niż restauracja (bo chyba nie jest dostępna dla gości z zewnątrz). Na pierwszy rzut oka całkiem fajnie.
Po zameldowaniu się w pokoju i odświeżeniu się oczywiście idziemy zobaczyć plażę. Do plaży idzie się ścieżką pomiędzy krzaczorami obok pustej rudery (kiedyś musiał to być całkiem fajny dom). Na plaży zostajemy „zaatakowani” przez tłum dzieci, ale po chwili dają nam spokój. Później już nie mieliśmy takich zdarzeń. Plaża rzeczywiście robi wrażenie – biały piasek, szmaragdowa woda i drewniane łodzie rybackie. Inny świat.
Wieczorem kolacja w hotelu (15 dolarów za zestaw kolacyjny, 6 dolarów za sałatkę).
I po dniu podróżowania idziemy spać.