To już ostatni dzień na Zanzibarze. Trochę wszystko się rozlazło. Na początku Air France, jeszcze przed wylotem przesunął odlot z 2 z kawałkiem na 3:40. Dobrze, że do ostatniej chwili nic nie planowaliśmy. W rezultacie wymyśliliśmy plan „po taniości”. Wycieczka do Stone Town by kosztowała ok. 50 dolarów. Transport na lotnisko z Matemwe to pewnie 35 dolarów. Wymyśliliśmy, że jedziemy rano do najtańszej noclegowni na bookingu, która oferuje całodobowy checkout i transport na lotnisko i cały dzień mamy na zwiedzanie, podobno, klimatycznej stolicy wyspy. Dlaczego się rozlazło? A bo jak zaczynasz się targować to okazuje się, że Włosi zaczynają pokazywać rogi, już wiem dlaczego nie lubię tam jeździć (tam, to znaczy do Włoch – oni zawsze próbują walić turystów w rogi). Znaleźliśmy coś na bookingu, 20 dolarów za noc, 10 dolarów za przejazd na lotnisko w środku nocy. 35 dolarów za przywiezienie nas z Matemwe do miasta. I teraz jeszcze kamyczek do ogródka naszej Włoszki. Gdy spytałem się o cenę przejazdu do Stone Town to się dowiedziałem, że to już 40 dolarów bo właśnie wczoraj podnieśli ceny… Gdy powiedziałem, że w takim razie weźmiemy z tamtej noclegowni bo u nich jest 35 to okazało się, że da się za 35 ale… koleś, który po nas przyjechał nie wiedział gdzie ma jechać (mimo, że Włoszce powiedziałem) i… zna tylko Suahili, do tego oni nie znają google maps i nie używają gpsów, mimo że mają smartfony. Na szczęście moje mapy off-line działały i jakoś dojechaliśmy.Jeszcze przed dojazdem do Starego Miasta twarze nam się wydłużają. Widać, że różnicy pomiędzy centrum wyspy a miastem prawie nie ma. To rzeźnik
A to bloki postawione w latach 60tych i 70tych przez NRDowskich porducentów…
I tu następny zonk – pod samą noclegownię nie można wjechać, podobno na tej głównej ulicy, którą dojechaliśmy jest zakaz zatrzymywania (nikt się tym nie przejmował ale nasz kierowca jak najbardziej) i w związku z tym kolo wysadził nas w centrum syfiastego miasteczka pełnego ludzi i samochodów i sobie pojechał. My z dwoma workami podróżnymi w środku bałaganu. Ale trzeba sobie radzić, Ania idzie zgodnie ze strzałkami spytać się czy ktoś nie może nam pomóc a ja z dwoma workami na plecach powoli za nią. Dobrze zrobiłem bo okazało się, że w noclegowni…
…jest tylko starsza pani, która oprócz Suahili zna słowo booking 🙂 Gdy Ania przyszła, pani spała sobie w najlepsze na macie rozłożonej na podłodze. Ale tutaj już widać, że się starają. Pani wyciągnęła komórkę, zadzwoniła do szefa, który powiedział, że za 10 minut będzie i wszystko ogarnie. Młody chłopak, który wyraźnie zaczyna robić interes i wszystkie braki „lokalowe” nadrabia pomocą i serdecznością.
Pokój spory, łóżka spore ale wszystko pamięta czasy rewolucji. W łazience tylko zimna woda i pół biedy by było z tym gdyby nie to, że prysznic jest po prostu nad posadzką, czyli kąpiel wiąże się z totalnym zalaniem łazienki. Oczywiście brak klimy tylko wielki wiatrak na suficie i nieco kłopotliwe sąsiedztwo – w dzień szkoła a wieczorem mocno głośni sąsiedzi, mimo że to boczna uliczka. Ale nie mieliśmy tam mieszkać tylko zwalić bagaże i iść w miasto a później chwilę odpocząć przed odlotem.
Właściciel był tak miły, że nie tylko dał nam plan Stone Town ale i wyprowadził pod dom, w którym miał się urodzić Freddie Mercury.
To taka lokalna atrakcja, po pierwsze Mercury urodził się w szpitalu po drugie chyba nikt nie wie gdzie wtedy i później jego rodzice mieszkali bo nikt nie notował miejsca zamieszkania podrzędnego urzędnika. Ale miejscowi załapali, że można na tym zarobić parę groszy i stworzyli takie miejsce.
Do domu Freddiego doszliśmy ciągiem uliczek ze sklepami z pamiątkami z lokalesami siedzącymi na schodkach i namawiającymi do wejścia do środka. W środku labiryntu uliczek gdzie królują skutery, przed którymi trzeba uciekać na boki znajdujemy katedrę św. Józefa, niestety jest zamknięta.
Wychodząc z tych uliczek na „główną” ulicę biegnącą wzdłuż wybrzeża do Freddiego jest parę kroków w lewo natomiast poczta i komercyjny sklep z pamiątkami parę kroków w prawo. Na poczcie można wymienić pieniądze i kupić znaczki, są też pocztówki. Pocztówki do kupienia są również w tym sklepie z pamiątkami na przeciwko poczty i… są tańsze niż w sklepikach za rogiem. Natomiast inne pamiątki są znacząco droższe. Kawa, która w supermarkecie na lądzie kosztowała 6 tysięcy szylingów (czyli niecałe 2,5 dolara) tutaj kosztuje 9 dolarów. Ale cóż, całe Stone Town jest przeznaczone dla turystów, nie ma nic po taniości.
My kupujemy pocztówki, znaczki, wypisujemy i idziemy w stronę portu. Co chwila jesteśmy zaczepiani przez tych samych co przed chwilą sprzedawców koszulek piłkarskich, okularów przeciwsłonecznych, kapeluszy z napisem Zanzibar oraz kierowców taksówek, którzy zawiozą nas wszędzie. Port w końcu ulicy służy łódkom i łódeczkom do pływania na Prison Island. Mimo tego, że podobno stuletnie żółwie to atrakcja to sobie odpuściliśmy. Mieliśmy już dość nagabywania. Siadamy w kawiarni z widokiem na port na kawkę i ciasto. Do kawiarni nagabywacze nie mogą wchodzić.
Dalej idziemy wybrzeżem w stronę przeprawy promowej. Mijamy po kolei Stary Fort, Dom Cudów i Muzeum Pałacowe. Nie dajemy się skusić na te atrakcje.
Wracamy do noclegowni zostawić pamiątki (aaa bo kupiliśmy jeszcze standardowo magnesiki na lodówkę, te najbardziej kiczowate) i idziemy zwiedzić targ niewolników.
To miejsce niedaleko od naszej sypialni. Wejście kosztuje 5 dolarów od osoby, można płacić szylingami więc z radością pozbywamy się kolejnego pakietu pieniążków, dostajemy przewodnika i wchodzimy na teren dawnego targu niewolników. Nie ma co opisywać historii, którą każdy może znaleźć w Internecie. Generalnie Zanzibar był chyba największym centrum przerzutowym niewolników w tej części Afryki. Przewodnik opowiada kilka razy o tym jak to handlarze katowali ludzi, żeby wybrać najsilniejszych, udostępnione są dwie cele pod budynkiem, w których kiedyś przetrzymywano niewolników przed wystawieniem ich na targu.
Teraz na części terenu, na którym był targ znajdujemy pomnik niewolników i katedra anglikańska. W katedrze zebrano ciekawostki z życia Afryki, mi najbardziej zapadł w pamięć krzyż zrobiony z drzewa, pod którym zakopano serce Davida Livingston’a.
Później zwiedzamy wystawę poświęconą historii niewolnictwa i idziemy coś zjeść.
Idziemy do Lukmaan Restaurant, to knajpa gdzie jest w miarę tanio i jest oblegana przez białasów, przewodnicy przyprowadzają tutaj wycieczki na posiłek.
Później jeszcze bocznymi uliczkami, w których życie kwitnie w sieniach poszliśmy zobaczyć Peace Memorial Museum. Po drodze mijamy kilka budynków rządowych. Wracamy tą samą trasą i idziemy odpocząć w pokoju.
Szkoła
Peace Memorial Museum
Budynek Sądu Gospodarczego Zanzibaru
Free International Calls – to miał być taki żart
Drzwi meczetu
Wieczorem wypad do Lukmaana wydać ostatnie szylingi i to koniec atrakcji Stone Town. Czytaliśmy wcześniej coś o klimatycznych uliczkach ale chyba inaczej rozumiemy pojęcie „klimatyczny”.
[contact-form-7 id=”1703″ title=”Formularz kontaktowy”]