Moja Kanada wczoraj i przedwczoraj

W Kanadzie byłem dawno i jeszcze dawniej. Dawno to 10 lat temu a jeszcze dawniej – 30. Te dwa pobyty dzieli nie tylko 20 lat ale przede wszystkim zasobność portfela i nie tylko dlatego, że kiedyś byłem studentem a dwadzieścia lat później pracownikiem na etacie w sporej korporacji ale również dlatego, że w roku 1990 wartość dolara (również tego kanadyjskiego) w Polsce była zupełnie inna niż w roku 2010. W związku z tym moje postrzeganie tego kraju, nie najdroższego ale drogiego dla turysty nie tylko z Europy wschodniej, musiało mocno się różnić.

Już podróż różniła się znacząco. W 1990 pojechałem autobusem rejsowym z Warszawy, przez Kolonię do Akwizgranu a później pociągiem do Brukseli mając w kieszeni pieniądze i wizę kanadyjską w paszporcie licząc na to, że w krótkim czasie uda mi się za niewielkie pieniądze dostać się do Kanady.

W Brukseli udało się kupić bilet do Montrealu w nieistniejących już belgijskich liniach lotniczych Sabena ale na następny dzień. W związku z tym trzeba było coś zrobić aby „dożyć” do odlotu. Bagaż wrzuciłem do skrytki bagażowej na dworcu kolejowym i poszedłem zwiedzać miasto.

Później standardowo zacząłem nocleg na dworcu. Niestety dworzec w Brukseli był zamykany na noc. Tutaj z pomocą przyszło mi dwóch nielegalnych emigrantów ze Związku Radzieckiego, którzy wyjechali na urlop do NRD i granicę pomiędzy Niemcami Wschodnimi i Zachodnimi przeszli przez zieloną granicę na piechotę a do Belgii dotarli stopem. Oni waletowali w Brukseli już kolejną noc i wiedzieli co robić. Do godziny 6 rano można było przekimać się na podłodze w przedsionku kina niedaleko dworca. O 6 przychodziły sprzątaczki więc trzeba było się chwilę wcześniej zwijać. Zostawiłem im trochę jedzenia i już rano zabrałem się na lotnisko.

Dalej też nie było łatwo, akurat w samolocie trafiłem na stolik ze złamaną podpórką i wylałem na spodnie gorącą herbatę :-). To co wydaje się najtrudniejsze czyli kontrola paszportowa przeszła bezproblemowo, to samo z celnikami, którzy nie mieli nawet problemu z tym, że miałem jakieś konserwy ze sobą. Co dalej? Jest 23 czasu lokalnego, jestem w Montrealu, trzeba coś zrobić więc… kupuję bilet na autobus do Toronto i w drogę. W Toronto jestem o 6 rano. To nie jest dobra godzina żeby dzwonić do rodziny, więc odczekałem do 9. Niestety nikt nie odbiera (później się dowiedziałem, że dzień wcześniej – w piątek po pracy – wszyscy pojechali na farmę 100 km od miasta) więc kupuję bilet dalej.

To w roku 1990 była dla mnie „Ameryka” – spojrzeć do góry i widzieć czubki drapaczy chmur.

Dalej czyli do Vancouver. W sobotę o 1730 wyjeżdżam wszystkim znaną linią Greyhound do Vancouver. Z ciekawostek – do Vancouver, do którego dotarłem we wtorek rano, jechałem 3 autokarami a kierowców, którzy się zmieniali w trasie nie zliczę. Robili to wykorzystując ciekawy algorytm ograniczający koszty – w połowie trasy pomiędzy dwoma miastami spotykały się autobusy jadące w przeciwnym kierunku i kierowcy się przesiadali.

To reklama polskiej wódki, którą zobaczyłem przy trasie

W ten sposób każdy z nich spał w swoim domu. Przy tak długiej trasie w pewnym momencie człowiek traci poczucie czasu, śpi się wtedy kiedy się chce, nie ma znaczenia czy jest to dzień czy noc. Pamiętam przystanek na prerii, gdzie oprócz szosy nic więcej nie było, kolację w Medicine Hat i dłuższy postój w Calgary (dłuższy na tyle, że udało się ogolić w dworcowej łazience)

i we wtorek rano dotarłem do Vancouver.

Wbrew oczekiwaniom podróż 20 lat później nie obyła się bez problemów. 2010 to już po czasie gdy linie lotnicze dbały o klientów więc zaczęliśmy standardowo od spóźnienia samolotu Air France z Warszawy do Paryża. Jeszcze nie udało mi się przelecieć całej trasy AF bez jakiejś wpadki. Ta była mocna, bo w Paryżu biegiem przesadzano nas do samolotu do Stanów. Tak, do Stanów bo połączenia z Vancouver były bardzo skomplikowane więc zdecydowaliśmy się na przelot do Seattle. Do Seattle dolecieliśmy o czasie, szkoda tylko że nasze bagaże nie miały tyle szczęścia i pozostały w Paryżu. Później autobus do Vancouver, zdziwienie urzędników na granicy, że nie mamy żadnego bagażu, duże obietnice w biurze obsługi klienta KLM (możecie kupić co potrzebujecie do 100 dolarów a powyżej niezbędne będą rachunki) i zniszczone torby podróżne dostarczone wieczorem następnego dnia bezpośrednio do domu (kurier ciągnął je po chodniku bo nie chciało mu się podnosić). Ot takie standardowe problemy w podróży, jednak czas dotarcia do celu znacząco się skrócił 🙂

To gdy już dotarliśmy do Vancouver to trochę więcej o podobno najlepszym do życia mieście na świecie. Vancouver po pierwsze ma zarówno plażę jak i góry. Wschodni i zachodni Vancouver to dzielnice dla każdego, standardowo Downtown to miejsce gdzie mieszkania są droższe, natomiast Vancouver Północny to dzielnica dla bogatych.  Taki był z grubsza rozkład miasta, oprócz przedmieść, które z zasady były tańsze i mniej prestiżowe.

Właśnie w czasie mojego pobytu w roku 1990 bogaci Chińczycy z Hongkongu zaczęli migrować do Kanady głównie dlatego, że widmo połączenia z kontynentalnymi Chinami zaczęło zaglądać im w oczy. Dzięki temu trochę prowincjonalny, jak go widziałem wtedy, Vancouver zaczął się intensywnie rozwijać i unowocześniać. 20 lat później to była już metropolia pełną gębą (a podobno od tego czasu, czyli przez ostatnie 10 lat, rozwinął się jeszcze bardziej).

Choć nie wszystko jest takie piękne jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Dzielnica, w której mieszkałem w 1990 wyładniała. Wtedy to był taki koniec polskiego Vancouver, blok, w który mieszkali Polacy, którzy właśnie dotarli do Kanady i nie znali języka bo menago administrujący blokiem był Polakiem więc nie było problemu z dogadaniem się.

Jest jednak taka część miasta, która została opuszczona – zamknięte sklepy, puste domy kiedyś tętniące życiem wyglądają smutno.

W 1990 tutaj w sklepie mięsnym kupowałem „polską” kiełbasę. 20 lat później sklep był zamknięty a kiełbasa…

była do kupienia na targu z jedzeniem regionalnym

Co ciekawe, jest jeszcze jedna część miasta, która była w roku 2010 pusta – to wioska olimpijska. Okazało się, że nie było chętnych na ekskluzywne mieszkania niedaleko zatoki. I to nie tylko na wolnym rynku ale w drugim kroku zaproponowano promocyjne ceny urzędnikom państwowym, i w tym przypadku też nie znaleziono chętnych.

Później moje odczucia już się całkowicie rozjechały bo w 1990 nie było mnie stać na komercyjne zwiedzanie tej części Kanady i bardziej byłem skupiony na zarobieniu paru groszy (a raczej dolarów) niż na wycieczkach. Co nie zmienia faktu, kilka miejsc odwiedziłem.

Popatrzmy więc wpierw na Vancouver w roku 1990 i dwadzieścia lat później. To chyba standard na całym świecie – w 2010 roku było znacząco więcej budynków ze szkła i stali (szczerze mówiąc nie wiem z czego buduje się w Vancouver, blok, w którym mieszkałem raczej był ze sklejki i tektury bo to strefa sejsmiczna ale pewnie techniki budowy również się zmieniły). Powstały potężne osiedla mieszkaniowe z widokiem na wodę, rozbudowano lokalną kolejkę (Skytrain) i równocześnie zmniejszyła się ilość tych tekturowych domków w pobliżu centrum (Downtown). Jedno z miejsc, które niewiele się zmieniło to Chinatown, ale to chyba nie zmienia się nigdzie na świecie.

Chinatown

Trochę starych domów pozostało

Przyjemny kawałek starego miasta z kamieniczkami przechodzi w wysokościowce w downtown.

Stare, murowane budynki w centrum miasta trzymają się dobrze

a niektóre miejsca w centrum są takie same mimo upływu czasu

Brockton Point w Stanley Park – tu stoją indiańskie totemy.

i backyards

Czasami można zobaczyć sytuacje u nas nie do pomyślenia

i rzeczy, które by były fajne ale chyba jeszcze długo, długo nie (wieszak na rowery)

Szczególnym miejscem w Vancouver jest Stanley Park, plaża, na której w piątek wieczorem można spotkać całe miasto oraz ścieżka dla pieszych, rowerów i rolkarzy wokół Parku, nad wodą. Widokowo świetnie wygląda Lions Gate Bridge, pod którym przepływają nawet statki pasażerskie.

Miejscem, które kiedyś było mocno popularne również w Polsce, dzięki serialowi „Danger Bay” (Niebezpieczna Zatoka) jest Vancouver Aquarium. To tutaj pracował tata bohaterów serialu. Na początek, jeszcze przed wejściem do akwarium praktycznie zawsze można spotkać popularne w Parku szopy pracze. Niesamowite cwaniaczki, które potrafią żebrać o żarcie ale również wydłubać sobie resztki jedzenia ze śmietników.

Wiem, że niektórzy są przeciwni takim instytucjom ale trzeba pamiętać, że oprócz „zamykania zwierząt”, w akwarium pomaga się zwierzętom, prowadzi badania i szkolenia. W przypadku tego akwarium pokazy nie są pokazami cyrkowymi, jak to w różnych miejscach jeszcze niedawno bywało, lecz tak jak chyba w większości – pokazy karmienia i/lub zabawy ze zwierzętami.

Teraz Góry Skaliste –  w 1990 roku miałem okazję obserwować je przez okno autobusu, podczas drugiego wyjazdu to był tydzień chodzenia po szlakach i oglądania cudów natury (to co powala na kolana to niesamowite kolory stawów i jezior) oraz spotykanych, praktycznie codziennie, dzikich zwierząt.

W 2010 roku zatrzymaliśmy się w Whistler i to tu pierwszy raz spotkaliśmy niedźwiedzie (na szczęście czarne).

 

dwa dni później jechaliśmy w Góry Skaliste (w tle Mount Robson 3959 mnpm).

cholery od dzieciństwa śmigają po pionówkach

lodowiec Athabasca

stek z bizona

Lake Louis i ekskluzywny hotel Fairmont Château w środku gór (najtańszy pokój dla 2 to około 500 dolarów kanadyjskich za noc).

Banf, to takie ichnie Zakopane tylko ładniejsze, czystsze i bardziej uporządkowane.

To co jeszcze zaliczyłem dwa razy to Góry Wybrzeża. W pierwszym przypadku piesza wycieczka na Grouse Mountain (1 231 m npm). Ciekawa sprawa, pojechaliśmy z sąsiadem autobusem miejskim w dolinkę. Stamtąd był szlak, który prowadził ścieżkami zrobionymi jak w parku, gdy strumień to mostek, gdy pod górkę to schodki. W pewnym momencie tak zorganizowany szlak się skończył. Tam, na końcu wisiała tabliczka – koniec szlaku, szlak częściowo oznakowany. Częściowe oznakowanie to były tasiemki przywiązane do drzew a później do tyczek wetkniętych pomiędzy kamienie. Na szczyt góry wjeżdża kolejka linowa. Chcieliśmy zjechać… i okazało się, że nie można kupić biletów. Bilety można kupić tylko na dole w dwie strony lub tylko na górę. Nikomu nie przyszło do głowy, że ktoś może wejść na szczyt. Dobre było to, że w związku z tym nikt nie sprawdzał biletów przy wejściu do wagonika.

W drugim przypadku odwiedziliśmy Capilano Suspension Bridge Park, w którym największą atrakcją jest most wiszący. Drugą rzeczą, która robi niesamowite wrażenie to coś co się nazywa „Treetops Adventure” czyli kładki pomiędzy drzewami, które dochodzą do wysokości nawet 33,5 metra.

W 1990 roku moja wycieczka skończyła się w Toronto i wyjazdem do Niagara Falls, która to miejscowość wtedy jeszcze nie była tak skomercjalizowana jak dziś. W tamtych czasach była restauracja, parking, parę sklepów, teraz nad miastem góruje kasyno… to zmieniło wszystko.

Toronto – Chinatown

i coś co dla mnie stanowiło w 1990 nie lada atrakcję czyli centrum handlowe.

W 2010 wybraliśmy się na wycieczkę do Victorii, czyli stolicy prowincji Kolumbia Brytyjska. Na początek kolejka, później prom. Podobno czasami można zobaczyć podczas takiego rejsu delfiny płynące za promem, my nie mieliśmy tyle szczęścia.

Victoria to małe miasteczko, na zwiedzenie którego wystarcza jeden dzień. Kluczowy oczywiście jest budynek parlamentu. Stary budynek hotelu Empress, Starówka z wiktoriańskimi kamienicami oraz skromniutkie Chinatown.

Na koniec jeszcze udało nam się zobaczyć paradę, pokaz sztucznych ogni i uroczyste odpalenie znicza olimpijskiego z okazji Canada Day (1 lipca)

i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Seattle.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *