Pierwsze skojarzenie dla osób, które ogarniają trochę Costa Blanca, Calpe – Gibraltar. Niewiele wspólnego mają ze sobą oprócz potężnej skały wchodzącej do morza. W Gibraltarze na skałę wjeżdża się samochodem, w środku wydrążone są potężne tunele i… wszystko jest mocno skomercjalizowane. W Calpe skała to element parque natural (Parque Natural de Penyal d’Ifach) czyli rezerwatu przyrody. Na sam szczyt skały można sobie wejść (he, he, sobie wejść, ale o tym dalej). Jeśli ktoś tam się będzie wybierał, warto zajrzeć do netu i spróbować zarezerwować wejście. Ludzie o tym oczywiście nie wiedzą i większość przychodząca do bramek wejścia zaczyna się stresować karą w wysokości sześciu tysięcy euro za brak „wejściówki”. My mieliśmy tak samo, zaczynamy dłubać w necie, nie można trafić na stronę z rezerwacją, w informacji turystycznej kartka, że zamknięte ze względu na pracę… wchodzimy tak jak inni, którzy też zrezygnowali z próby rejestracji. [Ok. 12 pojawił się ktoś w informacji ale też niewiele pomógł ludziom, którzy wtedy dotarli, bo tylko informował, że bez rejestracji nie można wchodzić a to można było przeczytać na kartce :-)].
Na początku ścieżka jest typowo dla ceprów, szeroka, prosta, z poręczami, fajnie się idzie.
Wokół skały non-stop krążą krzyczące mewy. Nie mają żadnych problemów z wchodzącymi ludźmi i chętnie „pozują” do zdjęć.
Krótki, przekuty w skale tunel, mimo braku jakichkolwiek zabezpieczeń i oświetlenia, jeszcze nie zapowiada tego czego należy się spodziewać po drugiej stronie skały.
Dla mnie już przejście ścieżką z łańcuchem przy ścianie skalnej stanowiło nie lada wyzwanie.
Kilkadziesiąt metrów wyżej stoi tabliczka z informacją, że szlak jest bardzo niebezpieczny (muy peligroso) i tutaj dla mnie zaczynają się schody. Jeszcze kilka minut i decyduję, że zawracam.
W przeciwieństwie do tak prostych szlaków jak Krywań czy Rysy od słowackiej strony, gdzie Ania jest przekonana, że doszedłbym wyżej, tutaj okazało się, że miałem rację. Ania, która ma doświadczenie w Tatrach wróciła zmachana niemiłosiernie. Jej opinia to „Kozi Wierch bez oznakowanego szlaku„. Dla mnie to wystarczy.
Ale widoki przednie.
Teraz trzeba odpocząć. Idziemy coś przekąsić – to coś to miały być małże i kalmary, czyli owoce morza, których w „naszej” miejscowości właściwie nie podają. Niestety małże zamieniły się w kurczaka z grilla, bo małż nie było.
Po przekąsce zasuwamy plażą w stronę starej części miasta.
W necie pisali, że jest klimatyczne. Nie jest to jednak klasyczne stare miasto. Trochę kamieniczek, knajpki i to co pojawia się na większości widokówek z Calpe (oczywiście oprócz skały) czyli schody „hiszpańskie”.
Kolejną atrakcją Calpe jest słone jezioro w środku miasta. Skoro słone jezioro, to również flamingi, o tej porze roku potężne stada.
Darmowy parking (tylko dla turystów), na którym zostawiliśmy samochód jest tuż obok jeziora, więc spacerem wzdłuż brzegu kończymy naszą wycieczkę.