Ponieważ siedzimy teraz w domu bo wszyscy siedzą to powspominam trochę stare wycieczki.
Pewnego dnia przeczytałem w jakiejś gazecie artykuł, w którym napisano, że w niedługim czasie wejście do kompleksu świątyń w Kambodży będzie mocno limitowane. Decyzja była szybka, chcemy tam polecieć.
Zaczęliśmy od czytania. Co i jak załatwić, gdzie mieszkać, ile czasu potrzeba żeby obejrzeć wszystko albo prawie wszystko. Książki, artykuły, Internet. Wreszcie decyzja – lecimy do Bangkoku, odpoczynek i pociągiem 3 klasy za śmieszne pieniądze do granicy tajsko-kambodżańskiej, dalej przechodzimy na piechotę i tam łapiemy transport do Siem Reap. Nocleg zarezerwowaliśmy w pensjonacie polecanym przez Jacka Pałkiewicza w jego książce o Angkorze.
Bilety kupiliśmy w liniach ukraińskich z przesiadką w Kijowie, wizę kambodżańską w konsulacie w Warszawie (już go nie ma) i wreszcie lecimy. A nie jeszcze nie lecimy bo miesiąc przed odlotem zadzwoniła miła pani z linii lotniczych i powiedziała, że nasz lot powrotny jest anulowany więc możemy lecieć albo 3 dni wcześniej albo 2 dni później. Ponieważ ani jeden ani drugi termin nam nie odpowiadał, pani zaproponowała zmianę linii na Finnair, który też leciał 4 grudnia.
Żeby nie było tak prosto, gdy przyjechaliśmy na lotnisko i chcieliśmy odprawić bagaż dowiedzieliśmy się, że samolot z Kijowa do Warszawy jeszcze nie wystartował bo w Warszawie jest mgła a już powinien być przygotowany do startu z Warszawy i jeśli nawet przyleci to nie zdążymy na przesiadkę do BKK. Wtedy jeszcze linie lotnicze zachowywały się porządnie i zamiast powiedzieć nam „radźcie sobie” jakby zrobiły teraz, zaproponowały zmianę operatora… na Finnair. Fińczyk leciał za 6 godzin więc odprawiliśmy bagaż i wróciliśmy do domu. Później już bez bagażu łatwo dojechaliśmy na lotnisko. Podróż bez problemów, przy okazji, ponieważ mieliśmy sporo czasu w Helsinkach, odwiedziliśmy sobie helsińską starówkę, no i co było zaletą w stosunku do lotu ukraińskimi liniami – nie lądowaliśmy w środku nocy tylko po ósmej rano.
Naszą podróż do Kambodży zaczynamy wcześnie rano. Jedziemy pociągiem 3 klasy do granicy a konkretnie do czyli miasteczka po tajskiej stronie granicy. Zaczynamy od… hymnu na dworcu, czekamy na pociąg, nagle wszystkie megafony dworcowe coś ogłaszają, ludzie wstają zwracając się w stronę portretu króla Tajlandii i z głośników słychać hymn. Jakiś niesforny pasażer myślał, że może sobie przejść do wyjścia ale natychmiast został ustawiony do pionu przez czujnego funkcjonariusza policji. Później idziemy do pociągu.
Pociąg to przygoda sama w sobie: drewniane ławki, stalowe żaluzje w oknach i wiatrak przykręcony do sufitu. 7 godzin podróży do granicy. Współpodróżni, pomimo wcześniejszych obaw, odnoszą się do nas z wielkim szacunkiem. Z ciekawostek, mobilny „Wars” czyli małżeństwo przygotowujące świeże owoce na ławkach obok nas i sprzedające te owoce oraz napoje „z ręki”. W połowie trasy, na jednym z dworców, dostawa kolejnych owoców. Przed dojazdem do celu przechodzą przez cały pociąg zbierając butelki i puszki. Nic się nie marnuje.
Wreszcie dworzec, wysypuje się tłum białasów, którzy szybko łapią tuk-tuki żeby dojechać do granicy. Cena kosmiczna jak na tę podróż, ca. 120 bahtów (tak, wiem, żadne pieniądze, niecałe 4 euro ale zasady to zasady). Po 15 minutach gdy już zostaliśmy sami podbija młody chłopak, który chyba trzyma łapkę na tym „postoju”, pyta się dokąd chcemy jechać i za chwilę jedziemy za 30 bahtów.
Nasz kierowca podjeżdża nawet do konsulatu kambodżańskiego i ze zdziwieniem przyjmuje do wiadomości, że mamy już wizy. Jedziemy więc na granicę. Tam wpadamy na „scammera”, który proponuje nam „ekspresowe przejście” przez granicę i nie możemy się go pozbyć aż do „dworca” autobusowego po drugiej stronie granicy.
Ale po kolei. Wpierw kilka druków, które trzeba wypełnić w budce na granicy, stempelek w paszporcie i jesteśmy w Kambodży. Nasz „opiekun” zniknął kilkadziesiąt metrów przed granicą i… pojawił się zaraz za. Znaczy to przejście jest dla białasów, miejscowi przechodzą inaczej.
Wpierw, zgodnie z opisem, próbujemy na piechotę dojść do dworca autobusowego. Próbujemy to dobrze powiedziane, czerwona, pyląca droga jest pełna skuterów a pobocze błotniste, buty zapadają się w błocie do kostki. Po próbie przejścia kilkudziesięciu metrów wracamy do „pętli” autobusu turystycznego, który za darmo zawozi turystów do „dworca”. Jeszcze nasz opiekun próbuje coś ugrać ale widzi, że nie zwracamy na niego uwagi i wraca na granicę szukać kolejnego jelenia.
Autobus podwozi nas do jednego z wielu prywatnych dworców – to parter budynku, w którym jest poczekalnia, kasa i tablica z informacjami, z których nic nie wynika. Trochę ludzi siedzi na krzesełkach, spora część wykupiła „wycieczkę” do Angkor Wat w biurze w Bangkoku i teraz, tak jak my, mają dwie opcje – czekają na autobus za 10 dolarów od osoby (my 15 bo nie jesteśmy z wycieczki), który dziś pewnie pojedzie albo taksówka za 120 dolarów. Dogadujemy się z dwoma Japończykami i zrzucamy się po 30 dolarów na taryfę.
Taksówka to stara Toyota Camry z kierownicą z prawej strony z kierowcą rajdowym. Rzeczywiście zasuwa tą Toyotą jak na rajdzie, cała droga jest w przebudowie i nie ma mostków nad kanałkami doprowadzającymi wodę na pola ryżowe, należy zjechać n brzeg, „przeskoczyć” przez kanałek i wrócić na drogę. Wszystko to kierowca robi bez wciskania hamulca w związku z czym przy każdym wyjeździe wyskakujemy wraz z samochodem do góry.
W trasie mamy też pierwszy kontakt ze „stacją benzynową” w wersji dla skuterów – butelki po alkoholu wypełnione żółtą stoją na półkach przy drodze.
Wreszcie dojeżdżamy do Siem Reap ale żeby nie było tak prosto „taksówkarz” chciał jeszcze dać dorobić kumplom. Zatrzymujemy się niezgodnie z umową na dworcu autobusowym, tylko przy wjeździe do miasta, gdzie stoi parę tuk-tuków. Kierowca mówi, że dalej nie jedzie i że możemy sobie wziąć tuk-tuka. Tuk-tukowcy twierdzą, że jeśli „weźmiemy” ich na zwiedzanie Angkor Wat to zawiozą nas na dworzec. Nie lubimy takich myków, więc dzwonimy do pensjonatu, żeby przyjechali po nas tutaj a nie na dworzec. Za 15 minut odbiera nas nasz tuk-tuk i szczęśliwie dojeżdżamy do pensjonatu.
To był długi dzień.
Następne dwa dni to zwiedzanie świątyń na głównym terenie parku. Tego nie trzeba opisywać, to trzeba obejrzeć.
Trzeci dzień poświęciliśmy na inne atrakcje, które można obejrzeć wokół Siem Reap.
Pływająca wioska to już wtedy była spora komercja z wyłudzaniem datków od turystów. W naszym wypadku zaproponowano abyśmy kupili w sklepiku przy szkole dobrze opakowane paczki z zeszytami, które miały być podarowane dzieciom. Problem w tym, że dzieci nigdy tych zeszytów nie dostawały, to był taki „prezent przechodni”, po odpłynięciu turystów paczki wracały do sklepu.
I świątynia Banteay Srei, oddalona od Siem Reap o 30 kilometrów.
W samym mieście oczywiście odwiedziliśmy kilka restauracji i powłóczyliśmy się po przedmieściach aby zobaczyć jak żyją mieszkańcy.
Czwartego dnia rano wyjechaliśmy autobusem do Phom Penh ale to już inna historia.